poniedziałek, 13 grudnia 2021

Gdy Zbój połączy się z Lucyferem

Mój szesnasty półmaraton w wyzwaniu #21x21w2021 przebiegłam w Pogoni za Zbójnikiem. Jest to impreza w ramach dwudniowej imprezy Bieg Zbója organizowanej w Bielsku Białej. Dla biegaczy organizatorzy przygotowali biegi  na krótkim dystansie, półmaraton, maraton oraz ultra. Ja oczywiście wybrałam półmaraton czyli Zbójnika a dokładniej w Pogoni za Zbójnikiem. Dystans półmaratonu cieszył się ogromnym powodzeniem dlatego organizatorzy zorganizowali dwie tury o wspólnej klasyfikacji.



Tradycyjnie dojechałyśmy w piątek po południu po 5 godzinnej drodze, mega korkach, ukochanych bramkach na autostradzie i innych przygodach. Odebrałyśmy pakiety i zaczęło się analizowani trasy. Pamiętajcie, że gdy już jesteście zapisani a tym bardziej gdy trzymacie już numer startowy w ręce analizowanie to na analizowanie trasy i wycofanie się jest za późno. Róbcie to przed zapisaniem się. 

Bieg Zbójnika rozgrywany jest w pięknych Beskidach. Pięknych ale trudnych biegowo. Do pokonania było 25 km a suma przewyższeń wyszła 2825m!!! Gdybym to ja wiedziała.... pewno bym sie i tak zapisała.

W sobotę obudziłyśmy się jak na start o 8:00 ale nasz był zaplanowany na 10:30. W tym czasie przez nasz kraj przetoczyła się fala upałów przyniesiona przez Lucyfera. Europa zalana została masami bardzo ciepłego powietrza z Afryki. Wiedziałam, że będzie temperaturowa masakra. A ja nienawidzę biegać w upale. Mój organizm też tego nie znos mimo treningów adaptacyjnych, nawadniania, oblewania się itd. Ale cóż było robić .

Na linii startu o 10:30 było już pełne słońce i zaledwie 28 stopni. Wiedziałam, że będzie walka!

Ruszyliśmy spokojnie, w  dosyć gęstej grupie i od razu pod górę. Słońce paliło niemiłosiernie a ja krok za krokiem się wspinałam i piłam, piłam i piłam. Wzięłam ze sobą ponad litr bo jedyny punkt odżywczy zaplanowany był na 15 km. Właściwie po 5km wiedziałam, ze to nie będzie bieg na czas a na przetrwanie. Mój organizm szalał, tętno też. Zrozumiałam, że jedynym rozwiązaniem jest nawadnianie i krok za krokiem bez szaleństw. Duża część trasy to odsłonięte ścieżki bez grama cienia. Na szczęście było kilka strumieni, tam schładzałam się polewając wodą. Gdy wybiegliśmy na polanę pod Klimczokiem, nim spojrzałam w lewo usłyszałam jęk współbiegaczy. Gdy spojrzałam zrozumiałam. Dużo turystów na stoku kibicowało naszej walce ze słońcem i każdym krokiem. Ten odcinek właściwie nie podnosiłam głowy, patrzyłam tylko pod nogi aby nie spadło morale. A właściwie jego resztki. I nagle, wiecie tak zupełnie nagle,  szczyt. Potem kamienisty ale przyzwoity zbieg. Była chwila aby się nawet porozglądać. Zaczęłam sprawdzać ile mam jeszcze płynów. Przede mną jeszcze 6 km do punktu w tym jeszcze kolejny szczyt – Szyndzielnia.  To miejsce znałam z wcześniejszych biegowych wycieczek dlatego gdy rozpoznałam okolicę wiedziałam, że już niedaleko i będzie zbieg. 


W końcu chwila wytchnienia i zamiast wspinaczki trochę zbiegania. Wody miałam niewiele ale co tam to tylko 5 km z górki. Puściłam nogi, ścieżka trudna, mnóstwo kamieni, luźnych, niestabilnych i…. potknęłam się na dużej (mojej) szybkości. Nie wiem jak ale z wyciągniętymi rękami przed siebie przeleciałam chyba z 50 metrów cały czas walcząc o równowagę i stabilizację. No i oczywiście hamując.  Udało się uratować przed spektakularnym upadkiem. Gdy w końcu stanęłam cała się trzęsłam. Minął mnie chłopak i usłyszałam tylko – matko cud że nie leżysz. No cud! Generalnie ćwiczcie core. Całą tą sytuację dźwignęłam mięśniami brzucha. Ochłonęłam przez moment i ruszyłam dalej. Zachowawczo, ostrożnie, powoli. Aż pojawił się asfalt, cywilizacja i odgłos mega energetycznych bębnów. Jaką one miały moc i rytm!   Uzupełniłam wodę, zjadłam arbuza, orzeszki i dalej w drogę. Zostało 10km i 3 godziny limitu. Pikuś nie? Oj nie 5 km nieustannego podejścia na Cyberniok a potem drugi raz na Szyndzielnię. Po chwili obejrzałam się za siebie i zobaczyłam istne zombiaki – prawie w stylu „The walking dead” -   takie jak ja, które mozolnie wspinały się pod górę.  Gdy dotarłam pod stacje kolejki na Szyndzielni zobaczyłam turystów przy zimnym piwku czy kawie mrożonej. To nieludzkie!

I znowu zbieg na jeszcze bardziej zmęczonych nogach. Ale już w głowie, że już za momencik to się skończy. No dobra momencik trochę trwał. Nie miałam już ciśnienia bo wiadomo było, że to żaden wynik a bieg o przetrwanie. Potem kilka kilometrów truchtu właściwie i walka by nie przejść do marszu. Bo jak marsz to wolniej a jak bieg to szybciej się to skończy. 

Dotarłam na metę. Właściwie żywy trup. Ale z medalem w garści i radością, że dałam radę. Bez kontuzji i udaru. A uwierzcie mi łatwo nie było. 
16 półmaraton ukończony!
Kurtyna 

niedziela, 12 grudnia 2021

Mała Rycerzowa nie taka malutka

 Chudy Wawrzyniec to kultowy bieg o którym krążą legendy wśród biegaczy. Tym razem nie porwałam się na dystans ultra ale tradycyjnie wybrałam półmaraton – Mała Rycerzowa.

Do Rajczy dojechałyśmy w piątek bardzo późno. Rzutem na taśmę kilka minut przed 22.00 czyli zamknięciem biura, odebrałyśmy pakiety. Takie miejsca i biegi ściągają dobrą energie i wspaniałych ludzi. Po kilku latach znajomości instagramowej spotkałyśmy się na żywo – Wrocław, Gniezno, Katowice i Poznań – właśnie w biurze zawodów zmordowane po drodze.

Dziewczyny o świcie ruszyły na trasy Chudego Wawrzyńca a ja ruszyłam na Babią Górę - po kolejną pieczątkę w ramach Korony Gór Polskich. Wydarłam na górę jak oszalała. Czyli jak zwykle ścieżka pod górę a człowiek ciśnie ile może :-) Ale potem rozsądek kazał iść turystycznie bo to przecież dzień przed zawodami, ciesyć sie chwilą, ciszą i górami.

I nadszedł dzień startu. Poranna logistyka jak zawsze z tym wyjątkiem że autem dojechałyśmy na miejsce mety. Z Ujsołów do Rajczy , czyli miejsca startu,  już autobusem. W nocy padało, rano kropiło. Ja tam nie narzekałam bo lubię biegać w deszczu bardziej niż upale. Pogoda ku radości jednak większości się wypogodziła. Co nas czeka na trasie super opisał organizator. Na podstawie profilu trasy zakodowałam sobie w głowie że 10 km pod górę a potem już w dół. Nic bardziej mylnego - ale o tym dalej.

 Wyżej, coraz wyżej i dotarłam na 10 km. Nie było żadnego znaku, punktu, kamienia ale wiedziałam, że jestem już na Małej Rycerzowej. Zaczęłam się rozglądać bo widoki przepiękne. A do tego jeszcze czekała na n orkiestra Fundacji Braci Golec. To była magia!!! Słońce, góry, muzyka. Cudownie. Aż żal było biec. Jeszcze z pewnością tu wrócę.

W radosnej atmosferze ruszyliśmy na trasę. Kawałek biegliśmy asfaltem przez miejscowość ale potem już skręciliśmy na szlak. I oczywiście pod górę. Motto tego biegu to było "pod górę" Ale ja jeszcze na początku tego nie wiedziałam.  Gdzie się dało biegłam. Każdy odcinek płaskiego l lub w dół wykorzystywałam. Pod górę było ostro. Krok za krokiem wspomagając się kijkami wciąż do przodu. I tak powtarzając w głowie - tak będzie tylko do 10 km - pokonywałam kolejne metry. Na 8 km czekał punk z wodą. Ja tradycyjnie zlałam się wodą bo słoneczko przygrzewało coraz bardziej. 


Wyżej, coraz wyżej i dotarłam na 10 km. Nie było żadnego znaku, punktu, kamienia ale wiedziałam, że jestem już na Małej Rycerzowej. Zaczęłam się rozglądać bo widoki przepiękne. A do tego jeszcze czekała na n orkiestra Fundacji Braci Golec. To była magia!!! Słońce, góry, muzyka. Cudownie. Aż żal było biec. Jeszcze z pewnością tu wrócę nacieszyć się pięknem, pocelebrować widoki i pooddcychać. 


Pamiętajcie warto dokładnie analizować trasy. Bo jak człowiek to zrobi niedokładnie to mogą być niespodzianki. Ja gdzieś zafiksowałam się, ze po 10 km będzie już w dół. Nic bardziej mylnego. Zaczęło się podejście pod Muńcuł. Mocno pomagałam sobie kijkami. Za mną, po piętach deptało mi trzech biegaczy. No nie mogłam odpuścić :-) Nie poddałam się i na Muńcuł wdrapałam się pierwsza. 

A potem znowu cudne krajobrazy. I zaczęła się zbieg. A na trasie Małej Rycerzowej  całą wysokość zdobywaną przez kilkanaście kilometrów traci się na ostatnich kilku kilometrach. Był ostry zbieg, luźne kamienie, zmęczone nogi. Wiedziałam, że nie mogę się zdekoncentrować. Wąska ścieżka, istny zielony tunel. I w dół, w dół, w dół.

I nagle dobiegliśmy do drogi. to już Ujsoły. rozejrzałam sie i zobaczyłam wieżę kościoła, spod którego ordjeżdzał autobus na start. Myślę sobie do kościoła a potem w prawo na metę. A tu niespodzianka. Pomieszałam strony świata. Szybciej niż się spodziewałam skręt na metę, gdzie dzień wcześniej dopingowała biegaczy z dystansów ultra.  Ostatnie metry, mostek i meta!!

Radość, satysfakcja i medal. Niepowtarzalny kamień na szyi. 

Przepełniona jeszcze cudnymi widokami wiem, ze jeszcze tu wrócę. Nie wiem kiedy i na jaki dystans ale na pewno. Piękna trasa choć nie łatwa, cudowna atmosfera, wspaniała organizacja i okazja do spotkania biegowych przyjaciół. Warto też wrócić na ścieżki niekoniecznie biegowo, bo góry bardzo urokliwe.

To już piętnasty półmaraton w mojej drodze do #21x21w2021!  Sierpień będzie mega aktywny. Już niedługo kolejne relacje.

 


Złoty półmaraton to już 2/3 drogi

 Zawsze jak wracam na DFBG przypomina mi się kultowa scena w „Miś-u” i dialog w kasie PKP „Nie ma takiego miasta Londyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój” I od razu nasuwa się analogia, że nie ma lepszego miejsca do biegania niż w dolnośląskiej stolicy biegów górskich jaką od dziewięciu lat staje się Lądek Zdrój. 

Zacznę od samego Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich, który oferuje biegaczą rywalizację na  8 trasach. 

- 240km – Bieg 7 Szczytów – to zdecydowanie dla kosmitów. Podczas mojej kilkuletniej obecności w Lądku miałam okazję spotkać, pogadać i podziwiać szaleńców którzy mierzą się z tym dystansem. Niesamowita sprawa. Ogromny szacunek dla wszystkich, którzy się na to porywają.  Całkowite wzniesienia na trasie to 7670m i tyle samo w dół . Limit czasu 52 godz.  Trasa ogromnie wymagająca a mimo to ponad 300 osób stanęło w tym roku na starcie. Do mety dotarła połowa. Rekord trasy należy do Rafała Kota – 27:51:49 z 2019. Byłam wówczas na mecie. Pamiętaj zaskoczenie organizatorów że tak szybko, że już, Gęstniejący tłum kibiców mimo że było już ciemno I Rafała Kota na mecie, który z uśmiechem luźnym krokiem przekroczył linię mety i … wyglądał jakby przebiegł 10km. Wywiady, zdjęcia, uśmiechy. Kosmos!
Rekord kobiecy należy do Angeliki Szczepaniak – 35:47:04 z ubiegłego roku.
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Krystian Ogły (33:07:09) a wśród kobiet Patrycja Bereznowska (38:44:24)

- 130km – Super Trail – Bieg Którego start jest w Lądku Zdrój a meta w Kudowie Zdrój. Całkowite wzniesienia na trasie to 3881m a spadek 4021. Rekord trasy należy do Łukasza Dziądziaka – 14:19:36(2017) a rekord kobiecy należy do Aysen Solak – 16:28:25 (2019)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Paweł Sarnowski (15:26:22) a wśród kobiet Nina Graboś (17:46:16)

- 110km – K-B-L – nazwa biegu nawiązuje do trasy – Kudowa-Bardo-Lądek. Start i meta odwrotnie niż na Super Trail. Różnica 20km ale to inne biegi na kompletnie innej trasie. K-B-L pokrywa się z druga połową trasy 7 Szczytów. Całkowite wzniesienia na trasie to 3667m a spadek 3600. Rekord trasy należy do Piotra Uznańskiego – 10:36:26(2019) a rekord kobiecy należy do Marty Wenta – 12:25:21 (2021)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Grzegorz Małyga (11:36:09) i wspomniana wcześniej nowa rekordzistka trasy Marta Wenta.

- 68km – UltraTrail – Oglądając trasę nasunęła mi się myśl -to taki bieg po okolicy. Biegając w różnych biegach znam trasy na Trojka, Borówkową górę czy Orłowiec. Ale nie wszystko na raz.
Całkowite wzniesienia na trasie to 2915m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Rafała Klecha – 6:10:28(2017) a rekord kobiecy należy do Kasi Solińskiej – 7:08:28 (2018)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Piotr Szumliński (6:32:40) a wśród kobiet Petra Pastorova (7:51:04)

- 45km – Złoty Maraton – bieg który ukończyłam w ubiegłym roku i stałam się ultraską. Na zawsze pozostanie w moim sercu. Całkowite wzniesienia na trasie to 2041m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Tomasza Koczwary – 3:42:53(2019) a rekord kobiecy należy do Magdaleny Łączak – 4:31:12 (2017) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Łukasz Flisiński (4:01:11) a wśród kobiet Nina Wieczorek (4:42:00)

- 33km – Golden Mountains Trail – dystans rozgrywany po raz drugi. Trasa na której najlepsi biegacze z Polski, Czech i Słowacji walczyli o bilety uprawniające na wyjazd na Azory, gdzie odbędzie się Wielki Finał edycji narodowych Golden Trail Series. Całkowite wzniesienia na trasie to 1500m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojewskiego – 02:26:10(2020) a rekord kobiecy należy do Martyny Kantor – 3:07:24 (2020), która wystartowała również w tym roku, niestety nie ukończyła biegu z powodu kontuzji.  W tegorocznej edycji zwycięzcą był Andrej Paulen (2:38:42) a wśród kobiet Ewelina Kowalik (3:36:22)

-21km – Złoty Półmaraton – Bieg na którym 4 lata temu rozpoczęłam moją przygodę z biegami górskimi. Tym razem na starcie stanęłam po raz trzeci. Relacja za chwilę. Całkowite wzniesienia na trasie to 1000m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojwskiego – 1:24:36(2017) a rekord kobiecy należy do Natalii Tomasiak – 01:47:53(2019) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Daniel Żochowski (1:28:27) a wśród kobiet Emilia Mazek (1:49:58)

- 10km – Trojak Trail – Najkrótszy z dystansów. Fajny dystans do szybkiego biegania lub zmierzenia się z bieganiem górskim dla początkujących. Całkowite wzniesienia na trasie to 405m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojewskiego (to już 3 dystans z Jego rekordem) – 00:41:54(2017) a rekord kobiecy należy do Martyny Kantor – 00:51:02 (2017) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Patryk Chrzanowski  (00:49:26) a wśród kobiet Katarzyna Solińska (00:53:21)

Jak widać Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich ma wiele do zaoferowania. Każdy znajdzie trasę odpowiednia dla siebie. A do tego warto dodać cudną atmosferę podczas całego weekendu, pomocnych wolontariuszy i świetnie przygotowane trasy i punktu odżywcze. Na to istne święto biegowe zjeżdżają biegacze z całego kraju. Rozmów, uśmiechów i spotkań nie ma końca i to chyba lubię najbardziej.


Na starcie Złotego Półmaratonu stanęłam po raz trzeci. Wiedziałam co mnie czeka. Czułam się przygotowana i gotowa. W głowie nawet tlił się plan na życiówkę. 

Prognozy pogody zapowiadały deszcz. Ja się cieszyłam – lubię biegać w deszczu a jeszcze ciepłym letnim to idealnie. Rano jednak okazało się, że z deszczu nici…

Start był falowy, tak aby zbyt wielu biegaczy się nie kumulowało w strefie startu. To akurat bezpieczne i super rozwiązanie szczególnie że na samym początku trasy są wąskie schodki i podejście pod górę. 

Gdy wbiegliśmy w las poczułam się jak w Amazonii. Powietrze było mega ciężkie, było parno jak przed burzą, wilgotność bardzo wysoka i lekkie chmury na niebie.

Zaczęło się podejście na Trojak. Szłam ostro równym tempem pod górę. W tych warunkach tętno szalało. Istne tropiki. Po wejściu na Trojak chwila w dół. Mimo iż kamieniście i wąsko to biegłam cały czas. Potem znowu podejście na Karpień. Gdy wdrapałam się na górę, musiałam przystanąć. Serce biło jak szalone, a ja czuła się jak karp bez wody. Powietrza!!! 

Potem znowu w dół. Lepiej i nagle rozstąpiły się chmury i ukazało się słońce. I to paradoksalnie pomogło. Pojawił się lekki wiaterek a powietrze było zdatne do oddychania. Poczułam się mocniejsza więc ile mogłam do punktu odżywiania. Tu napiłam się kubek, oblałam się chyba trzema. Potem trochę w słońcu i wspinaczka na ostatnią górę – Borówkową. Tu postanowiłam ostro (jak na mnie) piąć się w górę bo wiedziałam, że czas mam dobry a potem już jest właściwie ciągle w dół.

Znowu w głowie pojawiła się myśl żeby zawalczyć. Tropiki poszły w zapomnienie, tętno uspokojone, siły wróciły.  Na Borówkową wbiegłam zmotywowana, skręt w lewo i teraz już w dół. Te ostatnie kilometry niestety już w słońcu. Ale nogi niosły. Marzyłam o basenie. Picie miałam, mocno się nawadniałam ale potrzebne było schłodzenie z zewnątrz. Gdy dobiegłam do Lutyni wiedziałam że przede mną ostatnia prosta. Potem pojawił się znak Lądek Zdrój. Starałam się biec raz lewym raz prawym bokiem drogi by ukraść trochę cienia. Ostatnia prosta w Lądku. Dużo ludzi kibicujących – biegacze, rodziny biegaczy, turyści i kuracjusze. I pojawia się hałas mety. Wiem że to już 500m. Głowa niesie, spoglądam na zegarek i uśmiecham się szeroko. Jest szansa na złamanie 3 godzin. To mój cichy cel na ten bieg.  Wbiegam do Parku Zdrojowego. Kasia i Iwona krzyczą, przybijam piątkę i jest META.

Zatrzymuję zegarek i jest. Mam to! Czas 02:56:29 Pokonałam swoje słabości, zwątpienia a ciężka praca i regularny trening przynoszą efekty. Mała rzecz ale jak cieszy.

To mój trzeci start w tym miejscu na tym dystansie – progres prawie 40 min. Jak widać warto biegać i trenować. Lubię ten dystans, ten profil trasy i to święto biegaczy. Z pewnością wrócę.


I tak 14 półmaraton ukończony. Jest szansa, że pomysł przebiegnięcia 21 razy dystansu 21km w 2021 roku zakończy się sukcesem. Wciąż 7 przede mną ale już 2/3 za mną. Trzymajcie kciuki



Fot Jacek Denka, Małgosia Telega, Natalia Podsadowska, Łukasz Buszka


sobota, 11 grudnia 2021

Półmaraton z Sową

 

Półmaraton Sowiogórski biegłam po raz pierwszy. Wstępnie zaplanowany był na wiosnę. Na szczęście organizatorzy nie odwołali wydarzenia a jedynie przenieśli na lipiec. Szczęśliwie termin mi pasował i tak oto nadszedł czas na trzynasty półmaraton w tym roku.

 W Góry Sowie mam blisko więc wypad był jednodniowy. Po pobudce o świcie jak to w niedzielę, dosyć wcześnie pojawiliśmy się w biurze zawodów. Wszystko sprawnie choć początkowo było wrażenie, że biegaczy niewielu. Jednak z minuty na minutę parking się zapełniał a kolejki do WC rosły.

Po rozgrzewce przyszedł czas na wspólny start. W sumie stawiło się ponad 300 biegaczek i biegaczy. Dzień był ciepły i słoneczny. A ja jakaś pełna obaw. To chyba w głowie było,  że to trzynasty. Do tego trasa biegu prowadziła na Wieką Sowę – 1015 mnpm.

 

Obawy były zupełnie nieuzasadnione. Wszystko przebiegło dobrze. Trasa bardzo przyjemna. Podejścia łagodne. Suma przewyższeń 139m. Nawet dało się biec.

Na trasie właściwie nie robiłam zdjęć. Skupiona na biegu i unikaniu pecha trzynastkowego. Do Wielkiej sowy nieustannie pięliśmy sie do góry. Szlaki puste, pogoda dobra, szum drzew. Cudownie.

 I nagle po płaskim odcinku na koniec ukazała się Wielka Sowa. Tam już tłum ludzi ale bez problemu można było przebiec. Do tego oklaski, uśmiechy, okrzyku MIŁO!

Na odcinku z Wielkiej Sowy do mety na szlaku też już było dużo turystów. To najbardziej popularne wejście na ten szczyt. Bez problemu jednak można było biec w dół.
Prosto do mety oczywiście!

 Podsumowując - serdecznie polecam bieg. Idealny na pierwsze przetarcie w biegach górskich. Łatwe ścieżki, bez trudności technicznych,  podbiegi spokojne , zbiegi do ogarnięcia. 

Do tego piękne Góry Sowie i trochę szaleńców biegowych.
I tak oto trzynasty półmaraton w tym roku ukończony.. #21x21w2021



piątek, 10 grudnia 2021

Light po Górach Stołowych

Kolejny półmaraton w Górach Stołowych za mną. To już mój trzeci start tutaj w tym roku. Bardzo lubię tu wracać i biegać. Mam do nich ogromny sentyment gdyż jest to miejsce moich wakacyjnych wycieczek z dzieciństwa. Tym razem start połączyłam z mini urlopem i zrelaksowałam się jak na wakacjach.

Zacznijmy od tego, że po zawirowaniach covidowych meta zawodów wróciła na swoje miejsce czyli na Szczeliniec Wielki. Miałam okazję już biec taką edycję zimową i bardzo dobrze ja wspominam. Tym razem ostrzyłam sobie zęby na te ostatnie metry po schodach w górę. Ale nim wisienka na torcie to przed biegaczami jeszcze 23 km niełatwej trasy, z przewyższeniami +/- 1075m. Zegarek pokazał mi sumę 1944m w tym więcej pod górę! Dla mnie ewidentnie druga część trasy trudniejsza szczególnie, że na wielu innych biegach charakterystyczny profil trasy  to około 10 km w górę, z jakimś najwyższym punktem a potem mniej lub bardziej w dół aż do mety. No ale ten bieg jest wyjątkowy.

Pakiet odebrałyśmy dzień wcześniej po całodniowym chodzeniu po okolicznych górach. Był spokój, chill i ponad 25tyś kroków. Dlatego po odebraniu pakietów postanowiłyśmy już tylko odpoczywać i to nie aktywnie a leżąc. Zestaw książka i hamak z widokiem na Szczeliniec okazał się idealny.

Rano świeże i gotowe stawiłyśmy się na linii startu. Pogoda dobra do biegania, nie za gorąco, słońce lekko za chmurką.

Pierwszy etap biegu szedł dobrze. Trasa była w odwrotną stronę niż wersja zimowa. To co zimą się wspinałam teraz zbiegałam i odwrotnie. Fajnie tak rozpoznawać już trasy i miejsca. Bez problemów dotarłam do 14 km gdzie w Pasterce był punkt żywieniowy. Nie wiem czy wyglądałam tak słabo czy to po prostu super wsparcie wolontariuszy ale zajęła się mną momentalnie dziewczyna z pytaniami – co potrzebujesz, co dolać itd. Wypiłam colę i poprosiłam o dolanie wody do camelbacka. Bardzo dziękuję za pomoc. Dzięki temu na punkcie spędziłam mniej niż 2 minuty. Niestety nie dopilnowałam i z dobroci serca dostałam świeże 1,5l wody na plecy. Nauczka!


Po Pasterce trochę w dół ale wiedziałam, że teraz trudniejsza część. Szło dobrze ale gdzieś w głowie zaczęła pojawiać się myśl gdzie ta meta? Zbliżałam się do 21 km a pamiętajmy że od 17km było cały czas pod górę. Mijałam się kilkakrotnie z innym biegaczem. I gdy ja wypatrywałam już mety on krzyknął – dajesz! Do 24km już niedaleko. Haha dzięki za to. Przypomniałam sobie, ze to przecież nie 21 a 23,6. Ale cóż było robić przecież nie zawrócę. Zaczęłam za to wypatrywać schodów. Wręcz czekałam na nie z utęsknieniem. Docierały odgłosy mety. Byliśmy tuż tuż pod Szczelincem. Może włączymy się w schody nie od samego dołu? I gdy już miałam na to nadzieję wolontariusz pokazał drogę w dół. Na końcu tej drogi pojawiły się upragnione schody. W piątek wchodziłyśmy na szczyt na zachód słońca, więc wiedziałam że to już tylko kilka minut. Wspinając się stopień za stopniem minęłam schodzącego w dół Piotra Hercoga orgainzatora i pomysłodawcy biegu. Nie omieszkałam zadać mu pytania: Kto to wymyślił?” przybiliśmy piątkę aja pełna nowej energii pognałam na metę.

Wpadam na metę. Radość, ulga, wreszcie. Rozglądam się dokoła. Woła mnie arbuz. Zjadłam chyba z 8 kawałków. Powoli emocje opadają. Zaczynam rozglądać się za Gosią. Kolejni zawodnicy wpadają na metę. Uśmiechy, uściski. Mała Gośka robi fotki, ktoś krzyczy ”huraa!!! złamałem 4 godziny”. I wtedy przypominam sobie że przecież to też był mój cel. Sprawdzam zegarek i … JEST! Złamane 4 godz. To oczywiście nic w porównaniu z pierwszym zawodnikiem i wynikiem Pavla Bryla i jego 2:02 ale przecież ścigam się tylko z własnymi słabościami.


Na metę dotarła i Gosia i po zdjęciach z medalami półmaraton w cyklu Supermaraton Gór Stołowych przechodzi do historii. A ja w ręku trzymam 12 medal półmaratoński w tym roku. #21x21w2021


środa, 8 grudnia 2021

Siła głowy wbrew ciału

 

Na wstępie powiem truizm – regeneracja jest niezwykle ważna. Staram się o to dbać. Rozciąganie, rolowanie, masaż, kąpiele solne i nieoceniony sen mam właściwie wpisane  w plan treningowy. I mimo, że tego pilnuję nie zawsze wszystko idzie dobrze. I organizm może wcisnąć pauzę. I tak też było na Półmaratonie Olszak.

 


Ale od początku. Cały tydzień przed startem był niezwykle intensywny. Cały tydzień urlopu po przebiegniętym Rzeźniczku to intensywny czas biegania i jeżdżenia rowerem po górach. Niby urlop a wpadło po prawie 80km biegu i 120 roweru. Gdy w niedzielę ruszyłyśmy o świcie do Poznania samopoczucie i humory były bardzo dobre. I tu pierwsza niespodzianka, dojeżdżamy pod adres biura zawodów a tam pusto, cisza, nikt nic nie wie. Kilku równie zdziwionych biegaczy i tyle. Sprawdzam na Facebooku, w regulaminie no i jesteśmy tam gdzie powinniśmy. Na szczęście odnalazłam telefon do organizatora i okazało się, że miejsce zmieniono i gdzieś w spamie mam podobno e-maila. Dobrze, że byłyśmy wcześniej i zdążyłyśmy przejechać do nowej lokalizacji. A tam już pakiet w garści, uśmiechy, rozgrzewka i fotki. 

Niespokojnie spoglądałam w niebo bo słońce się rozkręcało, temperatura rosła a start się zbliżał. Czułam się jednak dobrze i cieszyłam się, że bieg odbywa się w okolicach stawu Olszak , w dużej mierze w zacienionym obszarze.
1,2,3 START – ruszyliśmy. Ja dosyć mocno, mimo że teren trailowy, pagórkowaty. 1 km lecę, 2 km czuję że trochę za mocno, ale jest bardzo wąsko, sznurek biegaczy przede mną i za mną, nie ma jak przepuścić trzeba biec. Po chwili wybiegliśmy na szerszą ścieżkę całą w słońcu i… ciemno przed oczami, gęsia skórka na całym ciele.  Zwolniłam, przeszłam do marszu, stanęłam. Kolejne osoby mnie mijają, wołam do koleżanki „ja chyba nie ukończę, schodzę…” I myśl – ja to na prawdę powiedziałam? Przecież to 11 półmaraton z mojego wyzwania. Jestem gdzieś w połowie pierwszej 7km pętli. Bez sensu się cofać, dystans taki sam. Terenu ani żadnych skrótów nie znam. Popijam wodę i kilka łyków żela. Ale właściwie nie chce mi się pić tylko cała jestem mega rozgrzana. Uspokajam oddech i mysi. Kalkuluję. Dobra przechodzę do marszu, truchtu. Decyduję że postaram się ukończyć pierwszą pętlę i zdecyduję. Krok za krokiem, siłą woli a nie nóg, pilnując aby nie stanąć bo już nie ruszę docieram do końca pierwszej pętli gdzie jest punkt odżywczy. Staję, jem arbuza, wylewam na siebie kilka kubków wody. Powoli wracam do siebie. Pojawia się myśl – to jeszcze tylko dwie pętle. Druga myśl – kalendarz pełen startów w wyzwaniu #21x21w2021. Gdzie ja znajdę i wcisnę kolejny. To bezsensu. I szybka decyzja – ukończę nawet gdybym miała iść. Potraktujmy to jako trening mentalny.

I tak też robię. Biegnę powoli równym krokiem, unikam słońca, szukam cienia na skrajach ścieżek, cały czas popijam. Po drodze mijam Gosię, która trochę zdziwiona, że nie zeszłam. Wiem, że kilku biegaczy jest za mną co widzę na mijankach. Docieram na koniec drugiej pętli, znowu arbuz, picie i oblewanie się wodą. Jestem mokrusieńka ale znajduję zapas sił na trzecią pętlę.  Bo to już tylko 7km. I tak ostatni raz pokonują leśne ścieżki, zakręty, podbiegi i podejścia. Nawet nie patrzę na zegarek ani na tempo. Powoli dociera do mnie, że meta jest w zasięgu. Że będzie jedenasty medal. Za każdym zakrętem wypatruję podbiegu do mety. Mijam kilku maszerujących biegaczy. Jeszcze chwila, już momencik. I jest META.

 Chwilę czekam na Gosię, która też dobiega do mety. Trwa dekoracja zwycięzców. Uśmiech, radość, refleksja.

Co poszło nie tak? Z pewnością było za dużo mocnego biegania po górach przed startem. Zabrakło regeneracji i odpowiedniej ilości snu. Nawodniona byłam ale mając świadomość temperatury trzeba było się oblać wodą na już starcie. Zawsze źle znoszę bieganie w upale a pierwszy start w takich temperaturach w sezonie to zawsze walka. Organizm musi się jednak przyzwyczaić. Tegoroczna wiosna była chłodna, treningi o świcie gdy jest rześko. No nie było czasu adaptacji do temperatur.
No i był to 6 start w półmaratonie w siedem tygodni.

Co zadziałało? Mocna głowa, chłodna kalkulacja, rozłożenie biegu na etapy. Nie bez znaczenia była silna motywacja wewnętrzna aby ukończyć jedenasty półmaraton. Być może gdyby to nie był start w wyzwaniu to zeszłabym z trasy. To niesamowite ze człowiek sam sobie takie rzeczy wymyśla a potem jeszcze stara się to zrealizować.  Teraz chwila odpoczynku, takiego prawdziwego, obiecuję z ręką na sercu.

czwartek, 21 października 2021

Rzeźniczek na 10

 

Zawsze z ogromną przyjemnością wracam w Bieszczady.  Te góry mnie przyciągają. Do tego z uwagi na odległość z Wrocławia zawsze start łączę z mini urlopem. Podobnie było w tym roku.

 
Po raz trzeci wystartowałam w Rzeźniczku. Mimo, iż rok temu na mecie czułam niedosyt dystansu i obiecałam sobie że Rzeźniczek już nie. Że wrócę w Bieszczady jak nabiorę odwagi do zmierzenia się z całym Rzeźnikiem. No ale nigdy nie mów nigdy. Gdy w głowie pojawił się pomysł projektu 21x21w2021 a następnie pojawiło się ogłoszenie o starcie zapisów na Rzeźniczka decyzja była szybka i oczywiście tylko na tak.

 W tym roku formuła biegu była podobna do zeszłorocznej już wersji covidowej. Podstawowa zmiana to czas odbywania się festiwalu. Nie jest to jeden weekend jak dawniej a dziewięć dni. To na pewno ogromny wysiłek dla organizatorów biegu i tu wyrazy szacunku za perfekcyjną organizacje, mimo wielu obostrzeń i wymogów sanitarnych. Każdy z zawodników oprócz wyboru dystansu – a jest aż pięć możliwości- wybierał również dzień kiedy chce wystartować. To dało możliwość rozłożenia obecności wszystkich uczestników festiwalu na wiele dni i nie wiązało się z ryzykiem dużych skupisk ludzkich. Takie rozwiązanie ma oczywiście plusy i minusy. Trudniej spotkać znajomych ale nie ma tłoków na trasie. Na dystansie Rzeżniczka zmianą jest również brak punktów odżywczych. Na szczęście na dystansie 28 km jest jeszcze możliwość ogarnięcia tego samodzielnie.

 

Nie od dziś wiadomo, że lubię biegać zimą i w deszczu a nie lubię w upale. No i wykrakałam sobie pogodę na mojego Rzeźniczka. W Bieszczadach deszcz łączy się jeszcze z błotem. Startowałam w niedzielę a w sobotę padało i całą noc padało. Do tego logistyka i inne super ważne sprawy ( o których będzie relacja) spowodowały, że słabo było u mnie ze spaniem i regeneracją przez ostatnie dni przed biegiem. Dlatego też nie do końca wiedziałam jak organizm się zachowa na trasie. No ale było jak było. Pobudka o świcie, klasyczna procedura i rytuały przedstartowe i stawiłam się na odjazd Kolejki Bieszczadzkiej. Niebo było łaskawe i nie padało, temperatura w okolicach 8 stopni. Równo 7:15 ruszyliśmy w kierunku mety. Super było spędzić te kilkadziesiąt minut na rozmowach z biegaczami. Powoli świat wraca do normalności. Z uśmiechami na twarzy dotarliśmy na start. Rozgrzewka, depozyt, fotka i tradycyjnie wystrzałem ogłoszono start.

Te 28km minęło mi bardzo szybko. Gdzieś po godzinie zaczął padać deszcz. Ale na szczęście nie jakaś dramatyczna ulewa ale ciągły, schładzający deszczyk. Na trasie błoto było ale w porównaniu z zeszłoroczną edycją, gdzie zdobyłam już chyba doktorat z błota w tym roku było znośnie. 
Przez pierwsze kilka kilometrów biegłam równo i wsłuchiwałam się w organizm. Wszystko szło dobre, czułam energie i nogi niosły. Pilnowałam nawadniania i odżywiania. Pokonywałam kolejne kilometry zgodnie z planem.  Nie zatrzymałam się nawet na chwilę. Każde podejście równo krok za krokiem parłam w górę. Przystanęłam dopiero na punkcie z wodą gdzie uzupełniłam softflashka. Kolejny odcinek trasy to mijanka z uczestnikami Rzeźnika. Dużo uśmiechu, pozdrowień i krótkich wymian zdań. Potem podejście na Orlik. I znowu krok za krokiem na szczyt. Ale że jak już Orlik? To teraz już z górki i meta?
Tak ale pamiętałam, że to z górki jest mocne. Dałam z siebie jednak wszystko. Zawsze tracę na zbiegach. Mam w głowie hamulec który powoli poprzez treningi i kolejne doświadczenia z zawodów troszkę luzuję. Na tym zbiegu też przesunęłam linię znowu dalej i to mnie cieszy bardzo.

 

Na trasie nie robiłam właściwie zdjęć bo telefon był schowany w woreczku w plecaku. Minęłam na trasie fotografów i nawet wydaje się, że cyknęli fotki. Niestety klątwa trwa – zdjęcia nie ujrzały do dziś światła dziennego.

 Pod koniec zbiegu słychać już było odgłosy mety. Ostatnie metry to odcinek mega błotnisty ale jak co roku organizatorzy mają to przemyślane. Na trasie przebieg przez rzeczkę, gdzie szybka kąpiel zmyła z butów trud kilometrów. I jest meta!!! 10 medal w tym roku w garści!


Czy wrócę w Bieszczady? Nie mówię nie bo zawsze się tu świetnie biega :- Czy coś więcej? Pomyślę po 21 półmaratonie.

 

wtorek, 31 sierpnia 2021

Zróżnicowany półmaraton w Jedlinie

 

Na ten bieg zapisałam się kiedy nikt jeszcze nie myślał o pandemii. A w mojej głowie nie pojawił się jeszcze pomysł na przebiegniecie 21 półmaratonów w 2021 roku. W międzyczasie wiele się wydarzyło ale tegoroczna edycja biegu doszła do skutku.

 


Do Jedliny Zdrój dojechałyśmy rano z numerami startowymi, które odebrałyśmy wcześniej we Wrocławiu. Z uwagi na obostrzenia sanitarne organizatorzy zmienili  formułę startów. Każdy zawodnik miał indywidualny pomiar czasu i można było startować o 8:0 rano do 11.00. Ja jako osoba biegająca dokładnie postanowiłam wyruszyć na trasę jak najszybciej. Z uwagi, że był to mój czwarty z kolei weekend ze startem w półmaratonie, a do tego byłam jeszcze przeziębiona postanowiłam poznać trasę dokładnie i nie spieszyć się zbytnio. 

A czekało nas wiele rozmaitych niespodzianek na trasie 21,4km z sumą przewyższeń 1875m (925/950). Bez zbędnego marudzenia ruszyłyśmy na start. Bez kolejek pojedynczo ruszaliśmy na trasę. 

 

Góry Wałbrzyskie trochę już poznałam biegając w nich treningowo. Nie są to giganty wysokości ale charakteryzują się ostrymi podejściami i takimi samymi zejściami. Dodatkowo w relatywnie krótkiej odległości znajduje się szereg szczytów, więc trasa to ciągły rolercaster góra dół. I tak też się zaczęło. Gdy po pierwszym kilometrze jednostajnym pod górę przebiegliśmy mostkiem na torami zaczęła się wspinaczka. Po kolei Wawrzyniak, Jedliniec, Jałowiec. Słonko prażyło jak marzenie mimo zapowiadanych deszczy. Potem odcinek zbiegu w dół ponownie w kierunku Jedliny i torów.

I tu na trasie spotkała mnie pierwsza niespodzianka gdyż … goniła mnie koparka. Dobrze, ze wykazałam się refleksem i zrobiłam fotkę. Wrażenie bezcenne, myślę, że kierowca miał większy ubaw ode mnie. Trasa na szczęście zostawiła drogę i szlakiem do góry .

Tam też czekała na nas jedna z wielu atrakcji trasy.  Tunel kolejowy pod Wołowcem łączący Jedlinę Zdrój i Wałbrzych. Tunel bez oświetlenia i na szczęście już bez torów więc biegło się lepiej. Czołówka obowiązkowa i niezbędna. Myślałam, że będzie bardziej mokro ale podłoże było dobre. Temperatura momentalnie spadła i w kompletnej ciemności pokonałam tak prawie 2km. Gdzieś w połowie tunelu czekała na nas lampa prosto w oczy i głośno grzmiąca niemiecka muzyka rockowa. Hmm doznanie ciekawe szczególnie w miejscu z taką historią. Niestety złotego pociągu nie było ale po tych 2 km ciemności inaczej rozumiem stwierdzenie – zobaczyć światełko w tunelu. Ja je zobaczyłam, nie był to pędzący pociąg a koniec tunelu. Chwilę dalej czekał pierwszy punkt odżywczy i nie wiadomo kiedy 9 km trasy miałam już za sobą.

 

Ruszyłam pod górę w kierunku Zamkowej Góry. Całe podejście słyszałam krzyki, nawoływania, prawie odgłosy bitwy. To cudowny doping przygotowany przez wojów, którzy czekali na nas na ruinach zamku. 


Zmotywowana okrzykami i widokiem mieczy ruszyłam ku najwyższemu punktowi na trasie czyli Borowej (853m). Prawie 3 km w górę, krok za krokiem aż oczom ukazała się wieża widokowa na szczycie.

 Kilkaset metrów dalej był punkt odżywiania. Uzupełniłam wodę i leciałam dalej. To już lub dopiero 14 kilometr trasy. A dalej znów było ciekawie. Kilka kilometrów  biegliśmy wzdłuż zbocza. Wąska ścieżynka. Po lewej zbocze góry,  po prawej spadek w dół. Dużo skupienia i uwagi. Słyszałam tylko kroki i oddechy biegaczy za mną. Bardzo ciężko było nawet przepuścić tych biegnących szybciej. Dla osób z lękiem wysokości ciekawy i wymagający odcinek.

Potem kilka ostrych zbiegów, gdzie nie wiadomo czego się łapać. Podziwiam tych co puszczają nogi na takich odcinkach. Ja jednak jestem panikara. Na 20 kilometrze ponownie przekroczyliśmy tory - tym razem innym mostkiem i już dały się słyszeć odgłosy mety. Ostatnie podejście i piękną łąką, gdzie odpoczywali już ci po finiszu ostatnie metry dzieliły nas od mety.

 

I jest radość z mety! Bo czego trzeba więcej?  Przecież biegam bo chcę i robię to dokładnie :-)

Dobra jest 9 w kolekcji #21x21w2021. Teraz chwila oddechu. Będzie weekend bez półmaratonu ale to nie znaczy, że bez zawodów :-). A potem rzucam to wszystko i jadę w Bieszczady !!!