To już prawie osiem lat mojego blogowania.
Czas na zmiany!!!
Zapraszam Was na
To już prawie osiem lat mojego blogowania.
Czas na zmiany!!!
Zapraszam Was na
Mój szesnasty półmaraton w wyzwaniu #21x21w2021 przebiegłam w Pogoni za Zbójnikiem. Jest to impreza w ramach dwudniowej imprezy Bieg Zbója organizowanej w Bielsku Białej. Dla biegaczy organizatorzy przygotowali biegi na krótkim dystansie, półmaraton, maraton oraz ultra. Ja oczywiście wybrałam półmaraton czyli Zbójnika a dokładniej w Pogoni za Zbójnikiem. Dystans półmaratonu cieszył się ogromnym powodzeniem dlatego organizatorzy zorganizowali dwie tury o wspólnej klasyfikacji.
Bieg Zbójnika rozgrywany jest w pięknych Beskidach. Pięknych ale trudnych biegowo. Do pokonania było 25 km a suma przewyższeń wyszła 2825m!!! Gdybym to ja wiedziała.... pewno bym sie i tak zapisała.
W sobotę obudziłyśmy się jak na start o 8:00 ale nasz był zaplanowany na 10:30. W tym czasie przez nasz kraj przetoczyła się fala upałów przyniesiona przez Lucyfera. Europa zalana została masami bardzo ciepłego powietrza z Afryki. Wiedziałam, że będzie temperaturowa masakra. A ja nienawidzę biegać w upale. Mój organizm też tego nie znos mimo treningów adaptacyjnych, nawadniania, oblewania się itd. Ale cóż było robić .
Na linii startu o 10:30 było już pełne słońce i zaledwie 28 stopni. Wiedziałam, że będzie walka!
Ruszyliśmy spokojnie, w dosyć gęstej grupie i od razu pod górę. Słońce paliło niemiłosiernie a ja krok za krokiem się wspinałam i piłam, piłam i piłam. Wzięłam ze sobą ponad litr bo jedyny punkt odżywczy zaplanowany był na 15 km. Właściwie po 5km wiedziałam, ze to nie będzie bieg na czas a na przetrwanie. Mój organizm szalał, tętno też. Zrozumiałam, że jedynym rozwiązaniem jest nawadnianie i krok za krokiem bez szaleństw. Duża część trasy to odsłonięte ścieżki bez grama cienia. Na szczęście było kilka strumieni, tam schładzałam się polewając wodą. Gdy wybiegliśmy na polanę pod Klimczokiem, nim spojrzałam w lewo usłyszałam jęk współbiegaczy. Gdy spojrzałam zrozumiałam. Dużo turystów na stoku kibicowało naszej walce ze słońcem i każdym krokiem. Ten odcinek właściwie nie podnosiłam głowy, patrzyłam tylko pod nogi aby nie spadło morale. A właściwie jego resztki. I nagle, wiecie tak zupełnie nagle, szczyt. Potem kamienisty ale przyzwoity zbieg. Była chwila aby się nawet porozglądać. Zaczęłam sprawdzać ile mam jeszcze płynów. Przede mną jeszcze 6 km do punktu w tym jeszcze kolejny szczyt – Szyndzielnia. To miejsce znałam z wcześniejszych biegowych wycieczek dlatego gdy rozpoznałam okolicę wiedziałam, że już niedaleko i będzie zbieg.
W końcu chwila wytchnienia i zamiast wspinaczki trochę zbiegania. Wody miałam niewiele ale co tam to tylko 5 km z górki. Puściłam nogi, ścieżka trudna, mnóstwo kamieni, luźnych, niestabilnych i…. potknęłam się na dużej (mojej) szybkości. Nie wiem jak ale z wyciągniętymi rękami przed siebie przeleciałam chyba z 50 metrów cały czas walcząc o równowagę i stabilizację. No i oczywiście hamując. Udało się uratować przed spektakularnym upadkiem. Gdy w końcu stanęłam cała się trzęsłam. Minął mnie chłopak i usłyszałam tylko – matko cud że nie leżysz. No cud! Generalnie ćwiczcie core. Całą tą sytuację dźwignęłam mięśniami brzucha. Ochłonęłam przez moment i ruszyłam dalej. Zachowawczo, ostrożnie, powoli. Aż pojawił się asfalt, cywilizacja i odgłos mega energetycznych bębnów. Jaką one miały moc i rytm! Uzupełniłam wodę, zjadłam arbuza, orzeszki i dalej w drogę. Zostało 10km i 3 godziny limitu. Pikuś nie? Oj nie 5 km nieustannego podejścia na Cyberniok a potem drugi raz na Szyndzielnię. Po chwili obejrzałam się za siebie i zobaczyłam istne zombiaki – prawie w stylu „The walking dead” - takie jak ja, które mozolnie wspinały się pod górę. Gdy dotarłam pod stacje kolejki na Szyndzielni zobaczyłam turystów przy zimnym piwku czy kawie mrożonej. To nieludzkie!
I znowu zbieg na jeszcze bardziej zmęczonych nogach. Ale już w głowie, że już za momencik to się skończy. No dobra momencik trochę trwał. Nie miałam już ciśnienia bo wiadomo było, że to żaden wynik a bieg o przetrwanie. Potem kilka kilometrów truchtu właściwie i walka by nie przejść do marszu. Bo jak marsz to wolniej a jak bieg to szybciej się to skończy.
Do Rajczy dojechałyśmy w piątek bardzo późno. Rzutem na taśmę kilka minut przed 22.00 czyli zamknięciem biura, odebrałyśmy pakiety. Takie miejsca i biegi ściągają dobrą energie i wspaniałych ludzi. Po kilku latach znajomości instagramowej spotkałyśmy się na żywo – Wrocław, Gniezno, Katowice i Poznań – właśnie w biurze zawodów zmordowane po drodze.
Dziewczyny o świcie ruszyły na trasy Chudego Wawrzyńca a ja ruszyłam na Babią Górę - po kolejną pieczątkę w ramach Korony Gór Polskich. Wydarłam na górę jak oszalała. Czyli jak zwykle ścieżka pod górę a człowiek ciśnie ile może :-) Ale potem rozsądek kazał iść turystycznie bo to przecież dzień przed zawodami, ciesyć sie chwilą, ciszą i górami.
W radosnej atmosferze ruszyliśmy na trasę. Kawałek biegliśmy asfaltem przez miejscowość ale potem już skręciliśmy na szlak. I oczywiście pod górę. Motto tego biegu to było "pod górę" Ale ja jeszcze na początku tego nie wiedziałam. Gdzie się dało biegłam. Każdy odcinek płaskiego l lub w dół wykorzystywałam. Pod górę było ostro. Krok za krokiem wspomagając się kijkami wciąż do przodu. I tak powtarzając w głowie - tak będzie tylko do 10 km - pokonywałam kolejne metry. Na 8 km czekał punk z wodą. Ja tradycyjnie zlałam się wodą bo słoneczko przygrzewało coraz bardziej.
Wyżej, coraz wyżej i dotarłam na 10 km. Nie było żadnego znaku, punktu, kamienia ale wiedziałam, że jestem już na Małej Rycerzowej. Zaczęłam się rozglądać bo widoki przepiękne. A do tego jeszcze czekała na n orkiestra Fundacji Braci Golec. To była magia!!! Słońce, góry, muzyka. Cudownie. Aż żal było biec. Jeszcze z pewnością tu wrócę nacieszyć się pięknem, pocelebrować widoki i pooddcychać.
Pamiętajcie warto dokładnie analizować trasy. Bo jak człowiek to zrobi niedokładnie to mogą być niespodzianki. Ja gdzieś zafiksowałam się, ze po 10 km będzie już w dół. Nic bardziej mylnego. Zaczęło się podejście pod Muńcuł. Mocno pomagałam sobie kijkami. Za mną, po piętach deptało mi trzech biegaczy. No nie mogłam odpuścić :-) Nie poddałam się i na Muńcuł wdrapałam się pierwsza.
A potem znowu cudne krajobrazy. I zaczęła się zbieg. A na trasie Małej Rycerzowej całą wysokość zdobywaną przez kilkanaście kilometrów traci się na ostatnich kilku kilometrach. Był ostry zbieg, luźne kamienie, zmęczone nogi. Wiedziałam, że nie mogę się zdekoncentrować. Wąska ścieżka, istny zielony tunel. I w dół, w dół, w dół.
I nagle dobiegliśmy do drogi. to już Ujsoły. rozejrzałam sie i zobaczyłam wieżę kościoła, spod którego ordjeżdzał autobus na start. Myślę sobie do kościoła a potem w prawo na metę. A tu niespodzianka. Pomieszałam strony świata. Szybciej niż się spodziewałam skręt na metę, gdzie dzień wcześniej dopingowała biegaczy z dystansów ultra. Ostatnie metry, mostek i meta!!
Radość, satysfakcja i medal. Niepowtarzalny kamień na szyi.
Przepełniona jeszcze cudnymi widokami wiem, ze jeszcze tu wrócę. Nie wiem kiedy i na jaki dystans ale na pewno. Piękna trasa choć nie łatwa, cudowna atmosfera, wspaniała organizacja i okazja do spotkania biegowych przyjaciół. Warto też wrócić na ścieżki niekoniecznie biegowo, bo góry bardzo urokliwe.
To już piętnasty półmaraton w mojej drodze do #21x21w2021! Sierpień będzie mega aktywny. Już niedługo kolejne relacje.
Zawsze jak wracam na DFBG przypomina mi się kultowa scena w „Miś-u” i dialog w kasie PKP „Nie ma takiego miasta Londyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój” I od razu nasuwa się analogia, że nie ma lepszego miejsca do biegania niż w dolnośląskiej stolicy biegów górskich jaką od dziewięciu lat staje się Lądek Zdrój.
- 240km – Bieg 7 Szczytów – to zdecydowanie dla kosmitów. Podczas mojej kilkuletniej obecności w Lądku miałam okazję spotkać, pogadać i podziwiać szaleńców którzy mierzą się z tym dystansem. Niesamowita sprawa. Ogromny szacunek dla wszystkich, którzy się na to porywają. Całkowite wzniesienia na trasie to 7670m i tyle samo w dół . Limit czasu 52 godz. Trasa ogromnie wymagająca a mimo to ponad 300 osób stanęło w tym roku na starcie. Do mety dotarła połowa. Rekord trasy należy do Rafała Kota – 27:51:49 z 2019. Byłam wówczas na mecie. Pamiętaj zaskoczenie organizatorów że tak szybko, że już, Gęstniejący tłum kibiców mimo że było już ciemno I Rafała Kota na mecie, który z uśmiechem luźnym krokiem przekroczył linię mety i … wyglądał jakby przebiegł 10km. Wywiady, zdjęcia, uśmiechy. Kosmos!
Rekord kobiecy należy do Angeliki Szczepaniak – 35:47:04 z ubiegłego roku.
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Krystian Ogły (33:07:09) a wśród kobiet Patrycja Bereznowska (38:44:24)
- 130km – Super Trail – Bieg Którego start jest w Lądku Zdrój a meta w Kudowie Zdrój. Całkowite wzniesienia na trasie to 3881m a spadek 4021. Rekord trasy należy do Łukasza Dziądziaka – 14:19:36(2017) a rekord kobiecy należy do Aysen Solak – 16:28:25 (2019)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Paweł Sarnowski (15:26:22) a wśród kobiet Nina Graboś (17:46:16)
- 110km – K-B-L – nazwa biegu nawiązuje do trasy – Kudowa-Bardo-Lądek. Start i meta odwrotnie niż na Super Trail. Różnica 20km ale to inne biegi na kompletnie innej trasie. K-B-L pokrywa się z druga połową trasy 7 Szczytów. Całkowite wzniesienia na trasie to 3667m a spadek 3600. Rekord trasy należy do Piotra Uznańskiego – 10:36:26(2019) a rekord kobiecy należy do Marty Wenta – 12:25:21 (2021)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Grzegorz Małyga (11:36:09) i wspomniana wcześniej nowa rekordzistka trasy Marta Wenta.
- 68km – UltraTrail – Oglądając trasę nasunęła mi się myśl -to taki bieg po okolicy. Biegając w różnych biegach znam trasy na Trojka, Borówkową górę czy Orłowiec. Ale nie wszystko na raz.
Całkowite wzniesienia na trasie to 2915m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Rafała Klecha – 6:10:28(2017) a rekord kobiecy należy do Kasi Solińskiej – 7:08:28 (2018)
W tegorocznej edycji zwycięzcą był Piotr Szumliński (6:32:40) a wśród kobiet Petra Pastorova (7:51:04)
- 45km – Złoty Maraton – bieg który ukończyłam w ubiegłym roku i stałam się ultraską. Na zawsze pozostanie w moim sercu. Całkowite wzniesienia na trasie to 2041m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Tomasza Koczwary – 3:42:53(2019) a rekord kobiecy należy do Magdaleny Łączak – 4:31:12 (2017) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Łukasz Flisiński (4:01:11) a wśród kobiet Nina Wieczorek (4:42:00)
- 33km – Golden Mountains Trail – dystans rozgrywany po raz drugi. Trasa na której najlepsi biegacze z Polski, Czech i Słowacji walczyli o bilety uprawniające na wyjazd na Azory, gdzie odbędzie się Wielki Finał edycji narodowych Golden Trail Series. Całkowite wzniesienia na trasie to 1500m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojewskiego – 02:26:10(2020) a rekord kobiecy należy do Martyny Kantor – 3:07:24 (2020), która wystartowała również w tym roku, niestety nie ukończyła biegu z powodu kontuzji. W tegorocznej edycji zwycięzcą był Andrej Paulen (2:38:42) a wśród kobiet Ewelina Kowalik (3:36:22)
-21km – Złoty Półmaraton – Bieg na którym 4 lata temu rozpoczęłam moją przygodę z biegami górskimi. Tym razem na starcie stanęłam po raz trzeci. Relacja za chwilę. Całkowite wzniesienia na trasie to 1000m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojwskiego – 1:24:36(2017) a rekord kobiecy należy do Natalii Tomasiak – 01:47:53(2019) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Daniel Żochowski (1:28:27) a wśród kobiet Emilia Mazek (1:49:58)
- 10km – Trojak Trail – Najkrótszy z dystansów. Fajny dystans do szybkiego biegania lub zmierzenia się z bieganiem górskim dla początkujących. Całkowite wzniesienia na trasie to 405m i tyle samo spadku. Rekord trasy należy do Bartka Przedwojewskiego (to już 3 dystans z Jego rekordem) – 00:41:54(2017) a rekord kobiecy należy do Martyny Kantor – 00:51:02 (2017) W tegorocznej edycji zwycięzcą był Patryk Chrzanowski (00:49:26) a wśród kobiet Katarzyna Solińska (00:53:21)
Jak widać Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich ma wiele do zaoferowania. Każdy znajdzie trasę odpowiednia dla siebie. A do tego warto dodać cudną atmosferę podczas całego weekendu, pomocnych wolontariuszy i świetnie przygotowane trasy i punktu odżywcze. Na to istne święto biegowe zjeżdżają biegacze z całego kraju. Rozmów, uśmiechów i spotkań nie ma końca i to chyba lubię najbardziej.
Na starcie Złotego Półmaratonu stanęłam po raz trzeci. Wiedziałam co mnie czeka. Czułam się przygotowana i gotowa. W głowie nawet tlił się plan na życiówkę.
Prognozy pogody zapowiadały deszcz. Ja się cieszyłam – lubię biegać w deszczu a jeszcze ciepłym letnim to idealnie. Rano jednak okazało się, że z deszczu nici…
Start był falowy, tak aby zbyt wielu biegaczy się nie kumulowało w strefie startu. To akurat bezpieczne i super rozwiązanie szczególnie że na samym początku trasy są wąskie schodki i podejście pod górę.
Zaczęło się podejście na Trojak. Szłam ostro równym tempem pod górę. W tych warunkach tętno szalało. Istne tropiki. Po wejściu na Trojak chwila w dół. Mimo iż kamieniście i wąsko to biegłam cały czas. Potem znowu podejście na Karpień. Gdy wdrapałam się na górę, musiałam przystanąć. Serce biło jak szalone, a ja czuła się jak karp bez wody. Powietrza!!!
Potem znowu w dół. Lepiej i nagle rozstąpiły się chmury i ukazało się słońce. I to paradoksalnie pomogło. Pojawił się lekki wiaterek a powietrze było zdatne do oddychania. Poczułam się mocniejsza więc ile mogłam do punktu odżywiania. Tu napiłam się kubek, oblałam się chyba trzema. Potem trochę w słońcu i wspinaczka na ostatnią górę – Borówkową. Tu postanowiłam ostro (jak na mnie) piąć się w górę bo wiedziałam, że czas mam dobry a potem już jest właściwie ciągle w dół.
Znowu w głowie pojawiła się myśl żeby zawalczyć. Tropiki poszły w zapomnienie, tętno uspokojone, siły wróciły. Na Borówkową wbiegłam zmotywowana, skręt w lewo i teraz już w dół. Te ostatnie kilometry niestety już w słońcu. Ale nogi niosły. Marzyłam o basenie. Picie miałam, mocno się nawadniałam ale potrzebne było schłodzenie z zewnątrz. Gdy dobiegłam do Lutyni wiedziałam że przede mną ostatnia prosta. Potem pojawił się znak Lądek Zdrój. Starałam się biec raz lewym raz prawym bokiem drogi by ukraść trochę cienia. Ostatnia prosta w Lądku. Dużo ludzi kibicujących – biegacze, rodziny biegaczy, turyści i kuracjusze. I pojawia się hałas mety. Wiem że to już 500m. Głowa niesie, spoglądam na zegarek i uśmiecham się szeroko. Jest szansa na złamanie 3 godzin. To mój cichy cel na ten bieg. Wbiegam do Parku Zdrojowego. Kasia i Iwona krzyczą, przybijam piątkę i jest META.
Zatrzymuję zegarek i jest. Mam to! Czas 02:56:29 Pokonałam swoje słabości, zwątpienia a ciężka praca i regularny trening przynoszą efekty. Mała rzecz ale jak cieszy.
To mój trzeci start w tym miejscu na tym dystansie – progres prawie 40 min. Jak widać warto biegać i trenować. Lubię ten dystans, ten profil trasy i to święto biegaczy. Z pewnością wrócę.
I tak 14 półmaraton ukończony. Jest szansa, że pomysł przebiegnięcia 21 razy dystansu 21km w 2021 roku zakończy się sukcesem. Wciąż 7 przede mną ale już 2/3 za mną. Trzymajcie kciuki
Fot Jacek Denka, Małgosia Telega, Natalia Podsadowska, Łukasz Buszka
Półmaraton Sowiogórski biegłam po raz pierwszy. Wstępnie
zaplanowany był na wiosnę. Na szczęście organizatorzy nie odwołali wydarzenia a
jedynie przenieśli na lipiec. Szczęśliwie termin mi pasował i tak oto nadszedł
czas na trzynasty półmaraton w tym roku.
Po rozgrzewce przyszedł czas na wspólny start. W sumie
stawiło się ponad 300 biegaczek i biegaczy. Dzień był ciepły i słoneczny. A ja
jakaś pełna obaw. To chyba w głowie było, że to trzynasty. Do tego trasa biegu
prowadziła na Wieką Sowę – 1015 mnpm.
Obawy były zupełnie nieuzasadnione. Wszystko przebiegło
dobrze. Trasa bardzo przyjemna. Podejścia łagodne. Suma przewyższeń 139m. Nawet
dało się biec.
Na trasie właściwie nie robiłam zdjęć. Skupiona na biegu i
unikaniu pecha trzynastkowego. Do Wielkiej sowy nieustannie pięliśmy sie do
góry. Szlaki puste, pogoda dobra, szum drzew. Cudownie.
Na odcinku z Wielkiej Sowy do mety na szlaku też już było
dużo turystów. To najbardziej popularne wejście na ten szczyt. Bez problemu
jednak można było biec w dół.
Prosto do mety oczywiście!
Do tego piękne Góry Sowie i trochę szaleńców biegowych.
I tak oto trzynasty półmaraton w tym roku ukończony.. #21x21w2021
Pakiet odebrałyśmy dzień wcześniej po całodniowym chodzeniu po okolicznych górach. Był spokój, chill i ponad 25tyś kroków. Dlatego po odebraniu pakietów postanowiłyśmy już tylko odpoczywać i to nie aktywnie a leżąc. Zestaw książka i hamak z widokiem na Szczeliniec okazał się idealny.
Rano świeże i gotowe stawiłyśmy się na linii startu. Pogoda dobra do biegania, nie za gorąco, słońce lekko za chmurką.
Pierwszy etap biegu szedł dobrze. Trasa była w odwrotną stronę niż wersja zimowa. To co zimą się wspinałam teraz zbiegałam i odwrotnie. Fajnie tak rozpoznawać już trasy i miejsca. Bez problemów dotarłam do 14 km gdzie w Pasterce był punkt żywieniowy. Nie wiem czy wyglądałam tak słabo czy to po prostu super wsparcie wolontariuszy ale zajęła się mną momentalnie dziewczyna z pytaniami – co potrzebujesz, co dolać itd. Wypiłam colę i poprosiłam o dolanie wody do camelbacka. Bardzo dziękuję za pomoc. Dzięki temu na punkcie spędziłam mniej niż 2 minuty. Niestety nie dopilnowałam i z dobroci serca dostałam świeże 1,5l wody na plecy. Nauczka!
Wpadam na metę. Radość, ulga, wreszcie. Rozglądam się dokoła. Woła mnie arbuz. Zjadłam chyba z 8 kawałków. Powoli emocje opadają. Zaczynam rozglądać się za Gosią. Kolejni zawodnicy wpadają na metę. Uśmiechy, uściski. Mała Gośka robi fotki, ktoś krzyczy ”huraa!!! złamałem 4 godziny”. I wtedy przypominam sobie że przecież to też był mój cel. Sprawdzam zegarek i … JEST! Złamane 4 godz. To oczywiście nic w porównaniu z pierwszym zawodnikiem i wynikiem Pavla Bryla i jego 2:02 ale przecież ścigam się tylko z własnymi słabościami.
Na metę dotarła i Gosia i po zdjęciach z medalami półmaraton w cyklu Supermaraton Gór Stołowych przechodzi do historii. A ja w ręku trzymam 12 medal półmaratoński w tym roku. #21x21w2021
Na wstępie powiem truizm – regeneracja jest niezwykle ważna.
Staram się o to dbać. Rozciąganie, rolowanie, masaż, kąpiele solne i
nieoceniony sen mam właściwie wpisane w
plan treningowy. I mimo, że tego pilnuję nie zawsze wszystko idzie dobrze. I
organizm może wcisnąć pauzę. I tak też było na Półmaratonie Olszak.
Niespokojnie spoglądałam w niebo bo słońce się rozkręcało, temperatura rosła a
start się zbliżał. Czułam się jednak dobrze i cieszyłam się, że bieg odbywa się
w okolicach stawu Olszak , w dużej mierze w zacienionym obszarze.
1,2,3 START – ruszyliśmy. Ja dosyć mocno, mimo że teren trailowy, pagórkowaty.
1 km lecę, 2 km czuję że trochę za mocno, ale jest bardzo wąsko, sznurek
biegaczy przede mną i za mną, nie ma jak przepuścić trzeba biec. Po chwili
wybiegliśmy na szerszą ścieżkę całą w słońcu i… ciemno przed oczami, gęsia
skórka na całym ciele. Zwolniłam,
przeszłam do marszu, stanęłam. Kolejne osoby mnie mijają, wołam do koleżanki
„ja chyba nie ukończę, schodzę…” I myśl – ja to na prawdę powiedziałam?
Przecież to 11 półmaraton z mojego wyzwania. Jestem gdzieś w połowie pierwszej
7km pętli. Bez sensu się cofać, dystans taki sam. Terenu ani żadnych skrótów
nie znam. Popijam wodę i kilka łyków żela. Ale właściwie nie chce mi się pić
tylko cała jestem mega rozgrzana. Uspokajam oddech i mysi. Kalkuluję. Dobra
przechodzę do marszu, truchtu. Decyduję że postaram się ukończyć pierwszą pętlę
i zdecyduję. Krok za krokiem, siłą woli a nie nóg, pilnując aby nie stanąć bo
już nie ruszę docieram do końca pierwszej pętli gdzie jest punkt odżywczy.
Staję, jem arbuza, wylewam na siebie kilka kubków wody. Powoli wracam do
siebie. Pojawia się myśl – to jeszcze tylko dwie pętle. Druga myśl – kalendarz
pełen startów w wyzwaniu #21x21w2021. Gdzie ja znajdę i wcisnę kolejny. To
bezsensu. I szybka decyzja – ukończę nawet gdybym miała iść. Potraktujmy to
jako trening mentalny.
I tak też robię. Biegnę powoli równym krokiem, unikam
słońca, szukam cienia na skrajach ścieżek, cały czas popijam. Po drodze mijam
Gosię, która trochę zdziwiona, że nie zeszłam. Wiem, że kilku biegaczy jest za
mną co widzę na mijankach. Docieram na koniec drugiej pętli, znowu arbuz, picie
i oblewanie się wodą. Jestem mokrusieńka ale znajduję zapas sił na trzecią
pętlę. Bo to już tylko 7km. I tak
ostatni raz pokonują leśne ścieżki, zakręty, podbiegi i podejścia. Nawet nie
patrzę na zegarek ani na tempo. Powoli dociera do mnie, że meta jest w zasięgu.
Że będzie jedenasty medal. Za każdym zakrętem wypatruję podbiegu do mety. Mijam
kilku maszerujących biegaczy. Jeszcze chwila, już momencik. I jest META.
Co poszło nie tak? Z pewnością było za dużo mocnego biegania
po górach przed startem. Zabrakło regeneracji i odpowiedniej ilości snu.
Nawodniona byłam ale mając świadomość temperatury trzeba było się oblać wodą na
już starcie. Zawsze źle znoszę bieganie w upale a pierwszy start w takich
temperaturach w sezonie to zawsze walka. Organizm musi się jednak przyzwyczaić.
Tegoroczna wiosna była chłodna, treningi o świcie gdy jest rześko. No nie było
czasu adaptacji do temperatur.
No i był to 6 start w półmaratonie w siedem tygodni.
Co zadziałało? Mocna głowa, chłodna kalkulacja, rozłożenie biegu na etapy. Nie bez znaczenia była silna motywacja wewnętrzna aby ukończyć jedenasty półmaraton. Być może gdyby to nie był start w wyzwaniu to zeszłabym z trasy. To niesamowite ze człowiek sam sobie takie rzeczy wymyśla a potem jeszcze stara się to zrealizować. Teraz chwila odpoczynku, takiego prawdziwego, obiecuję z ręką na sercu.