Tegoroczna edycja Garmin Ultra Race Radków była wyjątkowa.
Wiadomo wirus pokrzyżował wiele planów i wymusił szereg zmian również w
organizacji biegów. Dla mnie jednak był
to bieg wyjątkowy bo pierwszy raz stanęłam na starcie biegu 56 km z
przewyższeniami 2000m. Namówił mnie kolega,
który obiecywał, że będzie pięknie, łatwo i mnie po prowadzi 😊 No coś poszło nie tak!
Wiedziałam, że będę się delektować każdym kilometrem.
Czułam się dobrze, jednak temperatura dawała się we znaki. Nie omijałam żadnego strumyczka i chłodziłam się. Podziwiałam piękno otoczenia i przez moment się przestraszyłam, ze coś ze mną nie tak. Chyba mam zwidy ze zmęczenia – krokusy we wrześniu? Całe cudowne polany kwitnących zimowitów. Nie mogłam odmówić sobie zdjęcia.
Powoli kilometr za kilometrem zaczęłam czuć głód, czekałam na punkt na 33 km. Chciałam się rzucić na ciastka. A tu niespodzianka bo do jedzenia nie było nic. Zagryzłam własnym batonem i żelem popiłam wodą i ruszyłam dalej.
No i potem stało się. U mnie niestety fun się skończył. Pusty żołądek się zbuntował. Podchodziłam pod Pasterkę i dziękowałam sama sobie za spakowanie woreczka orzeszków słonych. To one mnie uratowały. Zgodnie z zasadą lepiej nosić niż się prosić. Następnym razem biorę kanapki Ale zaraz zaraz jakie następnym razem? To tutaj zaczęłam sobie obiecywać że nigdy więcej…. Nogi krok za krokiem a w głowie walka. Że to bez sensu, że pewno nie zdążę, że po co mi to , co ja chce udowodnić… mogłam zostać w domu i leżeć i milion takich myśli. Pot zalewa oczy, nogi mówią dość. Wiedziałam, że tylko siłą woli dotrę na metę. I odwróciłam myśli - że przecież to już niedaleko, większość mam już za sobą, tylko Pasterka a potem to już z górki i tak dalej i tak dalej aby nogom się chciało. To niesamowite jak nastawienie głowy zmienia wszystko.
Dotarłam na Pasterkę – w limicie z walką w głowie co dalej. Żołądek trochę się uspokoił, głowa walczyła z opcją rzucam to wszystko schodzę z trasy. No ale to bez sensu na 8km w dół do mety! Zaczęło się liczenie czy dam radę zmieścić się w limicie. Uwierzcie mi mnożenie w pamięci mi nie szło. Ale co tam lecę, o ile to można tak nazwać. W dół w dół, potem asfalt , nagle skręcamy w prawo. Zegarek pokazuje że jeszcze 4km. I niespodzianka 2 wolontariuszki z wodą na nieplanowanym punkcie. Prawie Je wycałowałam. Pytam jak klasyk – Daleko jeszcze? Dziewczyny twierdzą ze 2 km, ze to już Radków. Serce się cieszy. Głowa mówi nie podpalaj się. Pewno jeszcze 4 km ale i tak dasz radę. Mijam się z dziewczyną. Trochę rozmawiamy aby te kilometry minęły szybciej. Do uszu dochodzą odgłosy mety , pojawia się za drzewami zalew. Jeszcze tylko trochę wokół zalewu, drewniana grobla, ostatnie metry pod górę.
META!!!! Radość, niedowierzanie, łzy. Patrzę na zegar
30 min do limitu.
Jestem Królową GUR!!!
Potem już tylko dojść do zalewu. Schłodzić nogi, oddychać. I znowu zaczęłam nerwowo spoglądać na zegar, wypatrywać kolegi. Dobiegają kolejni zawodnicy. Radość, uśmiechy, gratulacje a Jego nie ma. Minuta do limitu.
JEST! Wydzieram się jak opętana – biegnij, szybciej, dajesz. W końcu jest, dobiega, meta, 7 sekund po limicie. Kurtyna...
Oj dał mi ten bieg w kość. Ale na szczęście bez większych strat. Na mecie bez kontuzji, bez obtarć czy pęcherzy w ukochanych Fujitrabuco Lyte.
Oczywiście z ogromnym postanowieniem, że nigdy więcej :-) ale wiem, że to mija. Teraz odpoczynek. Pewno krótsze dystanse ale zasmakowałam już w ultra i głód na te kilkadziesiąt kilometrów powróci. Zobaczymy kiedy :-) bo drugie miejsce wśród blogerów cieszy 😊
Dziękuję że zatrzymaliście się na chwilę na przedmieściach
Dorota