Zawsze z ogromną przyjemnością wracam w Bieszczady. Te góry mnie przyciągają. Do tego z uwagi na
odległość z Wrocławia zawsze start łączę z mini urlopem. Podobnie było w tym
roku.
Po raz trzeci wystartowałam w Rzeźniczku. Mimo, iż rok temu na mecie czułam niedosyt dystansu i obiecałam sobie że Rzeźniczek już nie. Że wrócę w Bieszczady jak nabiorę odwagi do zmierzenia się z całym Rzeźnikiem. No ale nigdy nie mów nigdy. Gdy w głowie pojawił się pomysł projektu 21x21w2021 a następnie pojawiło się ogłoszenie o starcie zapisów na Rzeźniczka decyzja była szybka i oczywiście tylko na tak.
Nie od dziś wiadomo, że lubię biegać zimą i w deszczu a nie
lubię w upale. No i wykrakałam sobie pogodę na mojego Rzeźniczka. W
Bieszczadach deszcz łączy się jeszcze z błotem. Startowałam w niedzielę a w sobotę
padało i całą noc padało. Do tego logistyka i inne super ważne sprawy ( o
których będzie relacja) spowodowały, że słabo było u mnie ze spaniem i
regeneracją przez ostatnie dni przed biegiem. Dlatego też nie do końca
wiedziałam jak organizm się zachowa na trasie. No ale było jak było. Pobudka o
świcie, klasyczna procedura i rytuały przedstartowe i stawiłam się na odjazd
Kolejki Bieszczadzkiej. Niebo było łaskawe i nie padało, temperatura w
okolicach 8 stopni. Równo 7:15 ruszyliśmy w kierunku mety. Super było spędzić
te kilkadziesiąt minut na rozmowach z biegaczami. Powoli świat wraca do
normalności. Z uśmiechami na twarzy dotarliśmy na start. Rozgrzewka, depozyt,
fotka i tradycyjnie wystrzałem ogłoszono start.
Te 28km minęło mi bardzo szybko. Gdzieś po godzinie zaczął
padać deszcz. Ale na szczęście nie jakaś dramatyczna ulewa ale ciągły,
schładzający deszczyk. Na trasie błoto było ale w porównaniu z zeszłoroczną
edycją, gdzie zdobyłam już chyba doktorat z błota w tym roku było znośnie.
Przez pierwsze kilka kilometrów biegłam równo i wsłuchiwałam się w organizm.
Wszystko szło dobre, czułam energie i nogi niosły. Pilnowałam nawadniania i
odżywiania. Pokonywałam kolejne kilometry zgodnie z planem. Nie zatrzymałam się nawet na chwilę. Każde
podejście równo krok za krokiem parłam w górę. Przystanęłam dopiero na punkcie
z wodą gdzie uzupełniłam softflashka. Kolejny odcinek trasy to mijanka z
uczestnikami Rzeźnika. Dużo uśmiechu, pozdrowień i krótkich wymian zdań. Potem
podejście na Orlik. I znowu krok za krokiem na szczyt. Ale że jak już Orlik? To
teraz już z górki i meta?
Tak ale pamiętałam, że to z górki jest mocne. Dałam z siebie jednak wszystko. Zawsze
tracę na zbiegach. Mam w głowie hamulec który powoli poprzez treningi i kolejne
doświadczenia z zawodów troszkę luzuję. Na tym zbiegu też przesunęłam linię
znowu dalej i to mnie cieszy bardzo.
Na trasie nie robiłam właściwie zdjęć bo telefon był schowany
w woreczku w plecaku. Minęłam na trasie fotografów i nawet wydaje się, że cyknęli
fotki. Niestety klątwa trwa – zdjęcia nie ujrzały do dziś światła dziennego.
Pod koniec zbiegu
słychać już było odgłosy mety. Ostatnie metry to odcinek mega błotnisty ale jak
co roku organizatorzy mają to przemyślane. Na trasie przebieg przez rzeczkę,
gdzie szybka kąpiel zmyła z butów trud kilometrów. I jest meta!!! 10 medal w
tym roku w garści!
Czy wrócę w Bieszczady? Nie mówię nie bo zawsze się tu świetnie biega :- Czy coś więcej? Pomyślę po 21 półmaratonie.