Tegoroczna edycja Biegu Rzeźnika z pewnością była wyjątkowa.
Ze względów epidemiologicznych bardzo długo nie było wiadomo czy impreza w góle się odbędzie.
Wielu biegaczy zaprzestało treningów nie czując celu.
Ja regularnie biegałam i trzymałam kciuki.
W końcu nadeszła upragniona wiadomość, że bieg się odbęzie.
czywiście w mocno zmienionej formule , z reżimem sanitarnym.
Po pierwsze start i meta były otwarte przez 10 dni.
Każdy z uczestników mógł wybrać swój czas startu.
Dzięki temu organizatorzy uniknęli ewentualnych zbiorowisk , tłumów na trasie czy na starcie.
Drugą znaczącą zmianą było brak punktów odżywczych.
I o ile w przypadku biegów krótszych jesteś w stanie wziąć ze sobą jedzenie i picie to przy dystansach 54 km czy ponad 80 to było duże utrudnienie.
Część z biegaczy również z tego powodu przeniosła swój start na następny rok .
Ja zdecydowałam się pojechać :-)
Mój dystans Rzeźniczka to 26 km czyli bez wsparcia punktów odżywczych do ogarnięcia.
I tak pojawiłąm się w Cisnej szczęsliwa, że po tylu tygodniach izolacji mogę podziwiać Bieszczady.
I tu czas wspomnieć o trzecim powodzie wyjątkowości tegorocznej edycji.
Jeszcze przed startem obserwowałam biegaczy którzy już pokonywali trasy.
Wszędzie w relacjach i uwagach pojawiała się jedno słowo BŁOTO.
Pomyślałam sobie co tam, rok temu też było błotniście ( Rzeźniczek 2019).
A potem cały tydzień lało w Bieszczadach.
Dzień przed startem rozmawiałam z bardzo doświadczonym kolegą, który przebiegł już nie jedno.
Jego podsumowanie trasy - błoto, dużo błota, wszędzie błoto:-)