piątek, 25 września 2020

Garmin Ultra Radków – jak głowa wygrywa z nogami

 

Tegoroczna edycja Garmin Ultra Race Radków była wyjątkowa. Wiadomo wirus pokrzyżował wiele planów i wymusił szereg zmian również w organizacji biegów.  Dla mnie jednak był to bieg wyjątkowy bo pierwszy raz stanęłam na starcie biegu 56 km z przewyższeniami 2000m.  Namówił mnie kolega, który obiecywał, że będzie pięknie, łatwo i mnie po prowadzi 😊 No coś poszło nie tak!


Przygoda, jak zawsze przy długich biegach,  rozpoczęła się dzień przed startem, gdy dojechałam do Radkowa. Odbiór pakietów bardzo sprawny i nietypowy. Wszystkie czekały na nas w porządku na trawie. Wszelkie reżimy sanitarne zachowane. Zachód słońca nad zalewem. Magia gór!

W sobotę wstałam wcześnie, po raz enty sprawdziłam sprzęt, zjadłam nieśmiertelną owsiankę z bananem i gotowa ruszyłam. Na start dotarłam na piechotę aby uniknąć korków i zablokowanych przez triathlon dróg. Była to tez mała rozgrzewka w chłodny i mglisty górski poranek. Spotkałam się z kolegą, który mnie namówił i pełna energii i uśmiechu stanęłam na starcie. Linię startu przekroczyliśmy jako prawie ostatni, tych szybkich puściliśmy przodem.
Wiedziałam, że będę się delektować każdym kilometrem.


Początek był dobry, równym tempem pokonywaliśmy kolejne kilometry. Pierwszy punkt na 7km właściwie przebiegliśmy, bo nie było potrzeby stawać. Następne kilometry kolega trochę osłabł, zaczęłam czekać na niego. Po punkcie odżywczym na 21km gdzie byliśmy pół godziny przed limitem ustaliliśmy, że mam biec sama. To nie był dzień mojego przewodnika… i tak tu wierzyć 😊 Chwila walki myśli bo przecież miało być razem, bezpiecznie z przewodnikiem …. Tu wygrały nogi bo bardzo chciały biec dalej.


Czułam się dobrze, jednak temperatura dawała się we znaki. Nie omijałam żadnego strumyczka i chłodziłam się.  Podziwiałam piękno otoczenia i przez moment się przestraszyłam, ze coś ze mną nie tak. Chyba mam zwidy ze zmęczenia – krokusy we wrześniu? Całe cudowne polany kwitnących zimowitów. Nie mogłam odmówić sobie zdjęcia.

Powoli kilometr za kilometrem zaczęłam czuć głód, czekałam na punkt na 33 km. Chciałam się rzucić na ciastka. A tu niespodzianka bo do jedzenia nie było nic. Zagryzłam własnym batonem i żelem popiłam wodą i ruszyłam dalej.

Potem mały stresik bo gdy dobiegałam do błędnych skał zobaczyłam że inni zawodnicy nadbiegają z prawej strony. Myślę sobie pętla jakaś? Nie pamiętam nic takiego na trasie.  Zgubiłam się? No chyba nie. I olśnienie przecież to triathlon łączy się z naszą trasą. Zejście w dół z Błędnych skał bolało 😊 Wiedziałam, że najgorsze przede mną bo najwyższy punkt trasy – Pasterka będzie na 42 kilometrze. Znałam ten odcinek bo biegałam tam kilka razy treningowo bądź na innych imprezach. Wcześniej jednak organizator zrobił pętelkę po czeskiej stronie. Trasa wiodła terenami świeżo po wyrębie lasu. Same gałęzie, liście zero ścieżki. Średnio miałam siłę podnosić z uwagą nogi ale humor poprawił mi zawodnik biegnący ten odcinek za mną klnący jak szewc 😊 Przecież my to robimy za własne pieniądze we własnym wolnym czasie …. Podobno dla funu.
Nogi powoli mówiły po co Ci to a głowa dalej dalej do przodu.

No i potem stało się. U mnie niestety fun się skończył. Pusty żołądek się zbuntował. Podchodziłam pod Pasterkę i dziękowałam sama sobie za spakowanie woreczka orzeszków słonych. To one mnie uratowały. Zgodnie z zasadą lepiej nosić niż się prosić. Następnym razem biorę kanapki  Ale zaraz zaraz jakie następnym razem? To tutaj zaczęłam sobie obiecywać że nigdy więcej….  Nogi krok za krokiem a w głowie walka. Że to bez sensu, że pewno nie zdążę, że po co mi to , co ja chce udowodnić… mogłam zostać w domu i leżeć i milion takich myśli. Pot zalewa oczy, nogi mówią dość. Wiedziałam, że tylko siłą woli dotrę na metę. I odwróciłam myśli  - że przecież to już niedaleko,  większość mam już za sobą, tylko Pasterka a potem to już z górki i tak dalej i tak dalej aby nogom się chciało. To niesamowite jak nastawienie głowy zmienia wszystko.

Dotarłam na Pasterkę – w limicie z walką w głowie co dalej. Żołądek trochę się uspokoił, głowa walczyła z opcją rzucam to wszystko schodzę z trasy. No ale to bez sensu na 8km w dół do mety!  Zaczęło się liczenie czy dam radę zmieścić się w limicie. Uwierzcie mi mnożenie w pamięci mi nie szło. Ale co tam lecę, o ile to można tak nazwać. W dół w dół, potem asfalt , nagle skręcamy w prawo. Zegarek pokazuje że jeszcze 4km. I niespodzianka 2 wolontariuszki z wodą na nieplanowanym punkcie. Prawie Je wycałowałam. Pytam jak klasyk – Daleko jeszcze? Dziewczyny twierdzą ze 2 km, ze to już Radków. Serce się cieszy. Głowa mówi nie podpalaj się. Pewno jeszcze 4 km ale i tak dasz radę. Mijam się z dziewczyną. Trochę rozmawiamy aby te kilometry minęły szybciej. Do uszu dochodzą odgłosy mety , pojawia się za drzewami zalew. Jeszcze tylko trochę wokół zalewu, drewniana grobla, ostatnie metry pod górę.

 META!!!!  Radość, niedowierzanie, łzy. Patrzę na zegar 30 min do limitu.
Jestem Królową GUR!!!

Potem już tylko dojść do zalewu. Schłodzić nogi, oddychać. I znowu zaczęłam nerwowo spoglądać na zegar, wypatrywać kolegi. Dobiegają kolejni zawodnicy. Radość, uśmiechy, gratulacje a Jego nie ma. Minuta do limitu.

JEST! Wydzieram się jak opętana – biegnij, szybciej, dajesz. W końcu jest, dobiega, meta, 7 sekund po limicie. Kurtyna...


Oj dał mi ten bieg w kość. Ale na szczęście bez większych strat.  Na mecie bez kontuzji, bez obtarć czy pęcherzy w ukochanych Fujitrabuco Lyte. 
Oczywiście z ogromnym postanowieniem, że nigdy więcej :-) ale wiem, że to mija. Teraz odpoczynek. Pewno krótsze dystanse ale zasmakowałam już w ultra i głód na te kilkadziesiąt kilometrów powróci. Zobaczymy kiedy :-) bo drugie miejsce wśród blogerów cieszy 😊


Dziękuję że zatrzymaliście się na chwilę na przedmieściach
Dorota




piątek, 11 września 2020

Jestem Grażyną traithlonu

Triathlon kusił mnie już od dawna. Ale zawsze było dużo ale.  Że nie mam dobrego roweru, a o co chodzi z tymi piankami do pływania, nie kumam co i jak tam się dzieje… i wiele innych. Paradoksalnie nie bałam się wysiłku, przygotowań czy pływania w otwartej wodzie ale właśnie wymagań sprzętowych. No i co jak zainwestuję, przygotuję się, wystartuję i mi się nie spodoba?  

Krążyłam wokół tematu aż trafiłam na super imprezę „Triathlon dla Januszy i Grażyn” !!!  
Od razu obudziła się we mnie Grażyna i wiedziałam że to jest to. 


Charytatywny cel

Impreza jest charytatywna i ma na celu propagowanie sportu wśród amatorów oraz osób niepełnosprawnych.  W regulaminie jasno jest nazwane, ze impreza dla nowicjuszy i amatorów, którzy nigdy nie brali udziału w zawodach na dystansach: IRONMAN, 1/2 IRONMAN, 1/4 IRONMAN, OLIMPIJSKIM. Mój profil zawodnika pasował idealnie.
Co więcej na pływaniu nie wolno używać pianek a na trasie roweru jest zakaz startu na rowerach czasowych, triathlonowych lub z kierownica tzw. Lemondką.

Czyli to czego szukałam – bez inwestycji, bez stresu, bez mega sprzętu i na pewno bez obciachu 😊

  

Przygotowania

Przygotowując się do mojego debiutu w triathlonie treningi biegowe realizowałam w planie pod inne starty. Trochę więcej czasu poświęciłam na rower. W planie tygodnia pojawiły się godziny gdy mocno kręciłam kilometry na rowerze.  Zawsze w świetnym towarzystwie, nie zawsze na czas. Gorzej sytuacja miała się z pływaniem. Do marca basen był obowiązkowo raz w tygodniu. A potem wiadomo. 

Wszystkie baseny pozamykali i nie było opcji pływania. Open water też na wiosnę odpadał bo przecież nie kupowałam pianki. Właściwie to dopiero na urlopie była okazja popływać w jeziorze i tam zrobiłam sobie małe testy. Wiedziałam że stawiam na żabkę. Dzięki temu ogarnę nawigację i nie będę się stresować kraulem.  Co mogłam potrenować to potrenowałam reszta to ma być już zabawa i czysta przyjemność 😊

Triathlon

I nadszedł długo oczekiwany start. Dzień wcześniej pojechałam odebrać pakiet i zorientować się w topografii trasy a szczególnie pływania.  Co dziwne pływanie najmniej mnie przerażało. Pływam od lat, byłam ratownikiem no i nurkuję. Więcej obaw miałam co do roweru bo po kilku kraksach jeżdżę zachowawczo i nie na maksa.

W sobotę przyjechałam na miejsce, rozstawiłam sprzęt w strefie zmian i stawiłam się na odprawie. Motyle w brzuchu były. Wielka niewiadoma już tuż tuż.

 

No i start. Ruszyłam do wody. Od początku wiedziałam, że zrobię to równo, bez szarpania się. Po początkowej blokadzie na początku pływania, udało mi się ominąć kilka osób. Po nawrotce widziałam już brzeg i parłam do przodu. Z radością mijałam płynących kraulem moją żabką. Nie wiedziałam że pływanie jest moim atutem 😊

Potem przyszła pora na rower.  Po początkowo płaskim przejeździe tamą pojawił się zakręt i podjazd pod górę. Czemu to zawsze inaczej wgląda z auta a inaczej na rowerze? Trasa była wymagająca z kilkoma wyczerpującymi podjazdami. Wiedziałam, że mój lęk przed prędkością nie pomaga ale jak się powiedziała a…. I tak cztery pętle ogień w nogach! Ostatni podjazd pod strefę zmian dał już w kość. Na drżących nogach zeszłam z roweru i dzida na przód. Zostawiłam kask i w drogę.

Trasa biegowa to 2 pętle głównie ścieżek trailowych. Oczywiście od początku było pod górkę 😊 A ja na tych drżących nogach krok za krokiem. W głowie pojawiła się myśl, że teraz to już luz. Przecież bieganie znam. Wszelkie niewiadome czyli pływanie i rower już za mną. Po pierwszej pętli zaczęłam się rozkręcać, nogi zaczęły nieść i zaczęłam mieć apetyt na więcej. To ile tych pętli? Zapytałam wolontariusza. Krzyknął że dwie. Dwie? Tylko dwie? No to teraz już tylko meta !!!

Zwycięzcy

Tego dnia zwycięzcą był każdy kto spróbował! 
Ale szczególne brawa dla drużyn z osobami niepełnosprawnymi. Patrząc na ich zmagania, zaangażowanie i radość na mecie jestem szczęśliwa , że mogłam być częścią takiego wydarzenia.

Triathlon okazał się dla mnie łaskawy. 5 miejsce w kategorii to dla mnie wow! Pływanie wyszło świetnie, rower na pewno do poprawy (głowa nie nogi ) i bieganie przecież ćwiczę cały czas. Może nie od razu IronMan ale kolejny triathlon na pewno pojawi się w kalendarzu. Jako Grażyna triathlonu to właściwie już muszę :-)
 

Dziękuję że zatrzymaliście się na chwilę na przedmieściach
Dorota

piątek, 4 września 2020

Jestem ultraską!!

 

Wspominając moje początki biegania i sukces pierwszych 3 kilometrów, 
nawet nie śniłam o bieganiu w górach.  
A co dopiero o dystansie ultra 😊  
Gdy dotarło do mnie że są tacy ludzie, którzy biegają długie dystanse po górach patrzyłam na nich trochę jak na kosmitów 😊 
I od niedawna sama jestem kosmitką

Moja droga do ultra trwała 5 lat od momentu, gdy pierwszy raz założyłam buty do biegania. 
Może to długo a może krótko ale podchodziłam do tego wyzwania z pokorą. 
Po drodze była oczywiście pierwsza dyszka, potem Korona Półmaratonów.
 W następnym roku wzrósł apetyt i zdobyłam Koronę Maratonów.
 Coraz bardziej rozsmakowywałam się w długich dystansach i coraz mniej lubiłam się z asfaltem.  Potem już tylko kroczek do pierwszego półmaratonu górskiego.
 No i przepadłam 😊 
Bieganie w górach to kompletnie inna bajka.
 Mnie urzekły widoki, niesamowici ludzie ale i brak presji czasu.
 Gdy biegłam kolejny półmaraton asfaltowy i byłam zła o 24s to gdzieś zniknęła radość z biegania.
 W górach wróciła ze wzmożoną siłą. 

Na swój ultra debiut wybrałam sprawdzona i świetnie zorganizowaną imprezę,
czyli Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich.
Tu debiutowałam w górach i tu też postanowiłam zmierzyć się z dystansem ultra.

Długo czekaliśmy czy impreza sie odbędzie i w jakiej ewentualnie formule. 
Na szczęście dzięki wysiłkom organizatorów data została potwierdzona.
Edycja covid 2020 była oczywiście inna ale ani start co 10s ani maseczki i dezynfekcja na strefach żywieniowych nie stanowiły przeszkody by znów pobiegać po górach.
Wybrałam dystans Złotego Maratonu czyli 45 km z przewyższeniami ok 2000 m.
Wyruszyłam na trasę w sobotę kilka minut po 7:00 rano w padającym deszczu, 
który towarzyszył mi następne dwie godziny.
Było magicznie -  zamglone lasy, niskie chmury
 a ja krok za krokiem znaną z wcześniejszych półmaratonów  trasą posuwałam się do przodu.
Na szczęście było ciepło wiec biegło mi się bardzo dobrze. 
Po pierwszym punkcie żywienia na Przełęczy Lądeckiej wiedziałam już, że diabeł nie taki straszny.
Na borówkowej Górze spojrzałam wspominkowo na trasę półmaratnonu 
i nie skręcając pobiegłam dalej. 
Przestało padać i zrobiło się parno i duszno.
Wiedziałam, że najwyższy punkt trasy już za mną ale zostały jeszcze 3 w tym Jawornik.
Na kolejnym punkcie mega wzruszenie bo tam czekała na mnie mama 
 z butelką upragnionej coca coli:-)
Chwilę porozmawiałyśmy gdy stałam w kolejce do dezynfekcji złapałam wafelki 
i w górę.
Podejście było długie i jednostajne a mnie dopadł mini kryzys. 
Popracowałam głową aby nogom się zachciało i jakoś poszło.
Na ostatnim punkcie żywieniowym Orłowiec czekała koleżanka Renia,
która z radością i energią dodawała mocy wszystkim biegnącym :-)
Takie wsparcie bezcenne!!

Potem trasa maratonu znów połaczyła się ze znaną mi z półmaratonu i wiedziałam
 że to już będzie z górki aż do Lądka Zdrój.
Z dala było słychać doping na mecie :-)
Ostatnie metry, krzyk dziewczyn z Pro-Run które ostro kibicowały 
i z wrażenia fotki nie zrobiły ;-) 
 i......
META!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
A tam już tylko czysta radość,
niedowierzanie,
wzruszenie,
medal, 
arbuz,
i fota
Mam to ! Jestem ultrasem :-)



Wszystko poszło dobrze:-)
Buty po raz kolejny się sprawdziły.
Żadnych obtarć, odcisków nic mimo deszczu przez tyle czasu.
Prysznic jesdnak wymagany :-)

Co najważniejsze cały bieg było zadowolenie i radość że jestem tam.
Że biegnę... no dobra czasem podchodzę pod górę:-)
Że wraz z innymi szaleńcami robimy to co kochamy.

No i super ważne, że na metę dotarłam bez kontuzji
Wszystkie części ciała zdrowe...
no może z wyjątkiem głowy -)
bo chcę jeszcze!!!

Dziękuję że zatrzymaliście się na chwilę na przedmieściach
Dorota